Tam daleko, daleko od morza
(…) Kuba jak co dzień złapał się za hamergana marki Cobra i rozpoczął nabijanie w ziemię zatopowanych aironpegsów. Mijała godzina za godziną, a Olbrzym znad Wisłoki cały czas wbijał kolejne metrowej długości namiotowe śledzie w miękką od deszczu ziemię showgroundu. Tymczasem ja kolejny dzień starałem się nauczyć roboty Kruka. Perswazje i namowy nic nie dawały.
Po robocie Po niecałej godzinie dojechaliśmy na stor[i]. Była już ciemna noc, więc nie rozładowywaliśmy stafu[ii]. Nałożyliśmy tylko plandekę na pakę Taki-vana[iii]. Co by nam nie rozkradli „złomu”[iv]. Zrobiliśmy klokauta[v] i popędziliśmy prosto na exeterską Transylwanię, gdzie mieszkaliśmy[vi]. Skąd taka dziwna nazwa „Transylwania”? Wayne[vii] lubił tworzyć różne wesołe rymowanki. Zrymowała mu się więc Pensylwania Street
Było już koło piątej. Ściągaliśmy ostatni namiot tego dnia. Ona nadeszła od strony słońca. Wyburzyła się ze światła. Była blondynką w wieku trudnym do określenia. Cała zakurzona i spalona słońcem, z twarzą o harmonijnych rysach ozdobioną brokatem. Za sobą wlekła namiot. Taki turystyczny, z jakimiś rzeczami w środku. –Hej chłopcy macie papierosa? –Marek masz zapalniczkę?
Po pierwszej dniówce siedziałem sobie jak zwykle na fajrancie. W zakładowej. Popijałem nieznanego mi wcześniej cajdra. Całkiem smaczny. Lekko słodki, ale nie przesłodzony jak przereklamowane balmersy. Ładna etykieta z liskiem zakradającym się nocą do jabłkowego sadu. Kątem oka zobaczyłem, że Gus zakłada na głowę jakieś dziwne urządzenie, z daleka wyglądało na połączenie okularów spawalniczych i